czwartek, 11 października 2018

Krótkie panowanie Pepina IV - John Steinbeck

Cześć!

Po książki Johna Steinbecka sięgam w ciemno. Jedne podobają mi się bardziej, inne mniej, ale bardzo odpowiada mi jego styl pisania. Tym razem sięgnęłam po powieść satyryczną Krótkie panowanie Pepina IV.
Mamy XX wiek, Francja przeżywa kryzys polityczny (choć w tym kraju kryzys jest pewnego rodzaju stabilnością). W tym gorącym okresie skłóceni politycy dochodzą jednakże do wspólnego wniosku - należy przywrócić monarchię. Teraz należy tylko znaleźć odpowiedniego kandydata na króla. Ideałem okazuje się Pepin Heristal, potomek Karola Młota, spokojny mąż i ojciec jedynej córki, a przy tym astronom amator, wiodący przyjemną, niczym niezakłóconą egzystencję. Nie jest specjalnie zachwycony tym, że ma zostać królem, jednak dzielnie bierze na barki ten ciężar. Politycy, jak zapewne się domyślacie, wcale nie mają zamiaru wyrzec się władzy, zaś Pepin ma być czymś w rodzaju marionetki. W kraju po powrocie monarchii dzieje się dobrze, jednak narastają pewne niepokoje. Zaczyna je również odczuwać Pepin. Wymyka się z pałacu w Wersalu (gdzie są straszne przeciągi, a podłoga skrzypi przy każdym kroku), aby rozmawiać ze zwykłymi ludźmi, poznać ich zdanie, ich warunki życia. Nie jest to po myśli nowej/starej arystokracji. Szykuje się przewrót.

Krótkie panowanie Pepina IV to chyba jedyna satyryczna powieść Steinbecka, trzeba jednak przyznać, że niezwykle udana. Choć ja jak zwykle odczuwam nieco inaczej i czytając ją często odczuwałam smutek. Żal mi było Pepina, którego tak naprawdę nikt nie rozumiał, może poza wujem i siostrą Hiacyntą. On naprawdę, w pewnym momencie chciał zmian, chciał polepszyć warunki życia Francuzów. A wyszło jak zawsze. Przykro było czytać tę jego samotność... Na szczęście zakończenie niesie pewną pociechę :) 

Przy okazji to naprawdę dobra satyra na sytuację polityczną, nie tylko przecież we Francji. to uniwersalna opowieść warta przeczytania. Polecam. Steinbeck zawsze spoko :)

poniedziałek, 8 października 2018

Był sobie pies - W. Bruce Cameron

Cześć!

Kilka miesięcy temu dostałam od znajomych na urodziny książkę W. Bruce Camerona Był sobie pies. Ten tytuł swego czasu robił furorę w internecie. O ile wiem nakręcono też film na jego podstawie, a autor książki nie poprzestał na jednej pozycji.
Historię opowiedzianą w książce poznajemy z perspektywy psa. Toby to szczeniak, który urodził się jako jeden z czwórki potomków zdziczałej suki. To od niej nauczy się stawiać pierwsze kroki, unikać ludzi czy zdobywać pożywienie. Jednak nie dane jest mu dożyć dorosłości. Jeśli myślicie, że na tym historia się kończy, to jesteście w błędzie, gdyż Toby odradza się w nowym wcieleniu. Tym razem trafia do młodego chłopaka Ethan'a i właśnie tutaj rodzi się między nimi prawdziwa przyjaźń, a właściwie miłość. Jako pies o imieniu Bailey odnajduje sens życia w towarzyszeniu człowiekowi. Jednak i tutaj jego egzystencja dobiega końca. Później odradza się jako suczka Ellie, której zadaniem będzie ratowanie ludzi jako pies policyjny. W każdym swoim wcieleniu nasz bohater poznaje nowych ludzi, zdobywa też nowe umiejętności i doświadczenia (a trzeba zauważyć, że Bailey pamięta każde ze swoich wcieleń). Kiedy odradza się po raz kolejny, okazuje się, że wszystko co przeżył w swoich kolejnych wcieleniach miało głęboki sens. 

Był sobie pies to bardzo ciepła i wzruszająca książka. Nie sposób nie polubić psa głuptaska, który potrafi obdarzyć człowieka bezgraniczną miłością, choć nie zawsze rozumie skomplikowane ludzkie zachowania. W moim przypadku, w kilku momentach nie obyło się bez łez, ale cóż... mam oczy w mokrym miejscu. Był sobie pies to urocza książka, która spodoba się nie tylko miłośnikom zwierzaków :) Polecam :)

wtorek, 2 października 2018

Kasza bulgur z owocami

Cześć!

Ależ dawno mnie tu nie było... Jakoś nie mogę ogarnąć czasu (i chęci) na regularne pisanie. Jednak od czasu do czasu coś się tu jeszcze będzie pojawiało. Ale przejdźmy do rzeczy :)

Dziś na tapecie przepis z bloga The Adamant Wanderer. Ula, autorka bloga jest osobą, którą bardzo podziwiam, choć może nie zawsze się z nią zgadzam. Jednak jest mega inspiracją dla mnie. W wielu kwestiach popieram jej postawę, jak choćby próby ograniczenia produkcji śmieci przez nas, zwykłych ludzi. Troska o planetę powinna być priorytetem dla nas, a jak jest, każdy widzi. Czasem aż serce boli, jak idę na spacer do lasu, a tam góra śmieci. Szkoda słów... Ale miało być o jedzeniu :) Kasza bulgur jest jedną z moich ulubionych kasz. Szczerze mówiąc nie przepadam za jaglanką, choć czasem zdarzy mi się ją zjeść, dlatego cieszę się, że odkryłam bulgur. A w wersji z pieczonymi owocami jest rewelacyjna. Oryginalny przepis tutaj. Można do niej użyć różnych owoców, robiłam już z jabłkami i nektarynką, z jabłkami i gruszką, a ostatnio dodałam nawet kawałek dyni. 

- 3 jabłka
- nektarynka
- łyżeczka cynamonu
- łyżka masła
- 1-2 łyżki miodu
- cukier wanilinowy, albo jeszcze lepiej wanilia
- jogurt naturalny
- kasza bulgur

Kaszę gotujemy wg przepisu na opakowaniu. Owoce obieramy i kroimy, mieszamy z miodem, cukrem wanilinowym, masłem i cynamonem, pieczemy do miękkości. Do miseczki wsypujemy kaszę, dodajemy kilka łyżeczek jogurtu i pieczone owoce.